Zabiera nas na tropienie wilków w Beskidzie Żywieckim, pokazuje niedźwiedzie w Bieszczadach, prowadzi przez bagna, na rykowisko jeleni. Ale często podróżuje po prostu w obrębie Warszawy. W weekend 24-25 listopada organizuje pierwszy Mikrofest pod hasłem „Jak żyć z podróży?”. Lokalizacja – Staw Otwarty – kolejne niesamowite miejsce w stolicy. Znacie?
Jak się zaczęły te twoje mikrowyprawy?
Zaczęło się od tego, że chciałem być wielkim podróżnikiem, jak Amundsen, jak Kamiński.
Czyli od makrowypraw?
Zdecydowanie, bo myślałem, że w tej naszej Polsce nie ma nic ciekawego. W 2012 roku próbowałem przejść Norwegię na nartach, z Bergen do Oslo. Byłem przekonany, że jak mi się nie uda, to będzie największa porażka w moim życiu. Po kilku dniach wyprawy zatrzymałem się, żadnego śladu człowieka, z każdej strony góry. I pomyślałem, że to nie jest warte tego wszystkiego.
Czego? Zmęczenia?
To jest takie ryzyko, że stawiasz na szali swoje zdrowie, życie, rodzinę. Był trzeci stopień zagrożenia lawinowego, nadchodziła burza. Zdecydowałem, że zawrócę. I ta „największa porażka w moim życiu” okazała się najważniejszą porażką. Całkowicie zmieniła moje myślenie o tym, co jest ważne, jak chcę podróżować. Postanowiłem przestać być egoistą i zacząć myśleć o innych, nie tylko o sobie.
Ale potrzeba podróżowania nie znika tak po prostu.
Oczywiście, że nie. Ale chciałem ją realizować tak, żeby móc prowadzić normalne życie, spotykać się z przyjaciółmi, mieć czas dla syna, dla siebie. Szukałem rozwiązania. Chciałem zjeść ciastko i mieć ciastko.
Trafiłem na blog brytyjskiego podróżnika Alastaire’a Humphreysa, który po kilkuletniej podróży rowerem dookoła świata wrócił do domu z takim samym pytaniem. I wymyślił coś co nazwał „microadventures”. Ja nazywam to „mikrowyprawy”.
Na czym polegają?
To są takie wyprawy, które możesz zrealizować nawet w godzinę, dzień, dwa. Drobne rzeczy, które zmieniają cię z frustrata, który siedzi codziennie w korpo i życie mu się ciągnie jak szary, smętny glut, w człowieka, który żyje kolorowym życiem, wartym przeżycia. Większość z nas nie wejdzie na Mount Everest. Pytanie – po co mielibyśmy wchodzić? Możemy wejść na Górkę Szczęśliwicką albo Rysy.

Wystarczy złapać dystans do siebie?
Poczucie humoru w ogóle jest ważne. Bo często są to absurdalne przygody, które przy odpowiednim nastawieniu dają moc frajdy.
Tak jak mój ulubiony rocznicowy projekt Polska Nieodległa, który spuścił sporo powietrza z tego patriotycznego balonu.
Dokładnie. Powrót do dzieciństwa, kiedy bawisz się w coś, bo ci to sprawia przyjemność. Rozpalasz ognisko nad Wisłą, obserwujesz ptaki o świcie w Skaryszaku.
Stawiam sobie za cel wyciągnięcie ludzi z domu, bo nie da się przekonać ich do ochrony przyrody, dopóki jej nie doświadczą. Jak nie prześpisz się w lesie, nie wykąpiesz w rzece, nie wejdziesz na drzewo, nie zobaczysz dzikiego zwierzęcia, to będzie ci obojętna wycinka Puszczy Białowieskiej.

Byłeś świadkiem takich przemian, kiedy totalny mieszczuch pojechał pierwszy raz do lasu?
Wielokrotnie. Zabieram często na wyprawy osobno kobiety, żeby odsapnęły, spędziły czas tylko w kobiecym gronie i facetów z dziećmi, żeby pokazać im wartość czasu spędzonego z rodziną i to, że sobie dobrze z tym radzą. Była taka dziewczyna, która zajmowała się domem i niewiele więcej działo się w jej życiu. Nie wierzyła, że da radę, w lesie, w tym śpiworze. Ale pojechała ze mną raz, drugi i teraz co miesiąc ze swoją najlepszą przyjaciółką jeździ w Tatry. Obie zostawiają chałupy i w piątek strzała samochodem do Zakopca. I widzę, że to im sprawia mnóstwo radochy.
Tyle jest jeszcze do zobaczenia w Polsce! Często jej nie doceniamy.
Wokół Warszawy mogę ci wskazać wiele takich świetnych miejsc: Bagno Pulwy, dolina dolnego Bugu, bagna na terenie Mazowieckiego Parku Krajobrazowego, Puszcza Biała. Cała Warszawa jest otoczona szlakami, to około 200-kilometrowa trasa.
Ja na przykład często pływam na supie. Ruszam z południa, z wysokości Kępy Zawadowskiej do centrum Warszawy i już jest przygoda.